To, że obywatel mający pewien odpowiadający władzy typ auta w pewnych ekstremalnych przypadkach teoretycznie przynajmniej będzie musiał je oddać tej władzy w użytkowanie, nie jest czymś nowym i zaskakującym. Teoretycznie takie prawo istnieje, natomiast nie kojarzę jakoś, żeby znalazło ono zastosowanie w praktyce. Rzec można: martwy przepis.
Ale zdarzają się jednak wypadki przy pracy tyleż irytujące co i śmieszne. Irytujące dlatego, że oto jakiś urzędniczyna i chuj w zarękawkach wyciąga łapę po twoją własność, a śmieszne dlatego, że ów jako się rzekło chuj, powstały z kolan jak rozumiem, próbując zachachmęcić twoje auto, powołuje się na śmieszny, wręcz kuriozalny przepis.
Przepis pochodzi bowiem z roku…1960 i 1967, czyli z okresu, kiedy – wedle dostojnych przedstawicieli nowej, oświeconej władzy, w tym pana Morawieckiego – w ogóle nie było Polski, co najwyżej jakieś państwo przejściowe i umowne było, którego prawo i wszelkie przepisy były totalitarnie restrykcyjne i represyjne wobec zniewolonych obywateli a w związku z tym mają wartość mniejszą niż wartość papieru na którym je spisano, czyli w ogóle nie mają wartości.
Oto konkret z ostatnich dni.
Pewien obywatel Najjaśniejszej i Najśmieszniejszej, otrzymał urzędowe pismo, z którego wynika, że jego samochód terenowy Nissan Patrol może być zabrany przez państwo w razie zagrożenia lub wojny. Wnioskodawcą, czyli chętnym do powożenia sobie dupy Nissanem jest dyrektor Centralnego Szpitala Klinicznego MSWiA w Warszawie. To on zgłosił takie zapotrzebowanie prezydentowi Warszawy, przywołując rzeczony przepis. Urząd wysłał więc do obywatela pismo będące zawiadomieniem o „wszczęciu postępowania administracyjnego”, które będzie podstawą zapierdolenia mu samochodu, kiedy tylko władzy przyjdzie na to ochota i starczy jej fantazji by wymyślić powód.
Pomijając już to, czy w dzisiejszych czasach rekwirowanie samochodów na potrzeby jakiejś wyimaginowanej ojczyzny ma jakikolwiek sens, to samo posłużenie się zleżałą, zwietrzałą i po wielokroć przeterminowaną i skompromitowaną w wymowie ustawą z czasów kompletnie nie przystających do dzisiejszej rzeczywistości, wygląda albo na urzędniczy debilzm, albo na wykalkulowaną na zimno próbę ośmieszenia tego państwa i jego oświeconych dobrą zmianą urzedów.
Zmartwiony, ale też rozbawiony setnie obywatel dowiedział się w urzędzie, do którego poszedł po wyjaśnienia, że najpewniej może spać spokojnie, bo na wojnę mimo marzeń niektórych ministrów się jednak nie zanosi, a w między czasie to on to auto przynajmniej dziesięć razy zdąży sprzedać. Mimo wszystko nie czuł się uspokojony. Bo ów hipotetyczny zaszczyt służenia ojczyźnie swoim autem, wiążę się też z przykrym w sumie obowiązkiem: musi zgłaszać władzy wyjazdy zagraniczne, utrzymywać auto w dobrym stanie i w razie potrzeby, na gwizdek przekazać je na poligon.
Obywatel przy okazji próbował przekonać przedstawiciela władzy, że ma też całkiem fajny ponton, który być może przydałby się na czas „W” polskiej marynarce wojennej, która ma wszystko, od pięknych mundurów, po nie mniej piękne sztandary, ale nie ma niestety czym pływać. Dowcip nie został jednak kupiony, więc zrezygnował z zaoferowanie trzech par mało używanych trampek, w sam raz dla żołnierzy Obrony Terytorialnej.
Nie będę wdawał się w dalsze dywagacje na temat dodatkowych konsekwencji posiadania auta terenowego (zbędnego pontonu, lub trampek), które może ucieszyć oko władzy i wzbudzić w tej władzy chęć posiadanie go na czas jakiś, bo to sobie możecie doczytać w internecie.
Natomiast jako osoba o – oględnie mówiąc – antypaństwowym nastawieniu, nie bardzo sobie wyobrażam, żeby na przykład mojego wymuskanego Jeepa oddawać w łapy jakiegoś być może nietrzeźwego umundurowanego fiuta, który ma ochotę powozić sobie dupę po poligonie. Moim jedynym obowiązkiem wobec „ojczyzny”, a więc kraju w którym akurat mieszkam (dłużej niż 160 dni) jest płacenie podatków i przestrzeganie przepisów drogowych, bo te akurat uważam za niezwykle istotne i warte przestrzegania. Reszta hipotetycznych obowiązków średnio mnie interesuje i w zasadzie nie zamierzam się do nich stosować.
Jeśli zaś będzie wojna (to możliwe jak najbardziej), to postaram się być pierwszym, który z ojczyzny wyjedzie, nie wykluczone, że owym terenowym autem. I mam też dziwne, graniczące z pewnością przeczucie, że gdzieś po drodze spotkam tabuny generałów i pułkowników, przemieszczających się zarekwirowanymi obywatelom autami w kierunku Rumunii. To sprawdzony kierunek, który zdał już kiedyś egzamin, więc pewnie zda go i teraz. (r)
Revelu, jak myślisz, czy różowy, trójkołowy rowerek mojej wnuczki do czegoś by się nadał ?
PolubieniePolubienie
ZWINKO !!! Ależ oczywiście, że się przyda – pod warunkiem, ze przymocujesz do ramy, tuż za siodełkiem, odpowiedni drążek drewniany – dla osoby „prowadzącej”. Są jeszcze w Polsce „ważne osoby”, które nie mają „prawa jazdy”, a na wypadek „czegóś”, będą zmuszone się ewakuować. Benzyny też może zabraknąć. Pozostaje tylko „pedałowanie”, chociaż…..hmmmm…..hmmmmm….jedną nogą „pedałować” się nie da – wtedy ten „drążek” jest niezbędny.
PolubieniePolubienie